Dla mnie to był totalny dylemat – bo jestem z tych osób, które zawsze lubiły wypić kieliszek wina do filmu, albo piwo w parku. I jak zaczęłam brać Lamotrix, to serio, miałam mini-żałobę – „to koniec normalnego życia”.
U mnie było tak: przez pierwsze trzy miesiące zero alkoholu, bo byłam jak papier – byle stres i już wyłam. Ale potem, stopniowo, zaczęłam testować – raz wino do kolacji, raz jedno piwo na urodzinach siostry. I wiecie co? U mnie alkohol nie robił szkód fizycznych, ale za to emocjonalnie trochę mieszał. Nie w ten sam dzień, tylko na drugi-trzeci dzień miałam taki dziwny smutek, jakby mi ktoś zdjął filtr ochronny z mózgu. Nie dramat, nie załamanie – ale takie subtelne przygaszenie.
Dlatego teraz piję rzadko, ale nie z zakazem – z szacunkiem. Dla mnie to była lekcja o granicach. I o tym, że stabilność psychiczna czasem znaczy więcej niż lampka merlota.
Ale nie żyję w zakazie – jak czuję się dobrze i mam ochotę, to sobie pozwalam. I nie katuję się potem wyrzutami sumienia.