U nas z Berodualem też były przeboje, więc dobrze Cię rozumiem. Zaczęło się od tego, że jakiś czas temu miałam strasznie duszący kaszel, który nie pozwalał mi normalnie funkcjonować. Wieczorem, zamiast się kłaść spać, siedziałam w kuchni z głową w ręczniku i inhalatorem w ręku. Ktoś, kto nigdy nie miał takich problemów, nie zrozumie tego uczucia, kiedy czujesz, jakbyś oddychała przez słomkę, a każdy oddech to walka.
Lekarz przepisał mi Berodual i powiedział, żebym stosowała „w razie potrzeby”, co oczywiście nie było dla mnie żadną konkretną instrukcją. Na początku byłam trochę przerażona, bo pierwszy raz wzięłam większą dawkę niż zalecał ulotka (chyba dwa razy więcej kropli), bo po prostu chciałam od razu poczuć ulgę. Nie róbcie tego w domu, serio. Efekt? Owszem, oddychało się lepiej, ale serce mi waliło jak po mocnej kawie, a ręce mi drżały tak, że nie mogłam utrzymać kubka. Wtedy powiedziałam sobie: „Dobra, trzeba to brać na spokojnie”.
Przez trzy dni stosowałam inhalacje dwa razy dziennie. Rano, żeby w ogóle mieć siłę wstać i pójść do pracy, i wieczorem, żeby zasnąć bez kaszlu. Po trzech dniach poczułam, że oddech wraca do normy, a kaszel przestał mnie dusić. Byłam jednak ostrożna i nie przerywałam od razu – przez dwa kolejne dni zrobiłam sobie tylko jedną inhalację wieczorem. Powoli odstawiałam, aż w końcu przestałam całkiem.
Dla mnie kluczem było to, żeby słuchać swojego ciała. Jeśli córka czuje się lepiej, to może warto spróbować zmniejszyć dawki albo robić inhalacje rzadziej, ale stopniowo. U mnie było tak, że jak od razu przestałam po pierwszej poprawie, to duszności wróciły jak bumerang. Dlatego osobiście wolę dmuchać na zimne.