Nigdy bym nie pomyślał, że będę o tym pisał, ale… warto. Znajomy z siłowni rzucił kiedyś mimochodem: „Weź spróbuj Tadaxin, nie pożałujesz.” No to wziąłem. Najpierw 10 mg – działało, ale jak spróbowałem 20 mg… to inna liga.
Biorę zazwyczaj na pusty żołądek, z dużą szklanką wody – jakieś 60 minut przed akcją. I tu ważna rzecz: to nie jest coś, co można sobie wziąć „na wszelki wypadek”. Bo jak zadziała, to z przytupem. Nie to, że ci stoi cały dzień jak maszt na regatach, ale… jak tylko jest bodziec, myśl, skojarzenie – bam, gotowość bojowa. Wystarczy szybki prysznic i człowiek już musi kombinować, żeby się jakoś opanować.
Najlepsze? Po wszystkim nie trzeba czekać pół dnia. Jeden moment, kilka minut przerwy i znowu jesteś gotowy, jakby nic się nie stało. Serio, czuję się, jakbym miał 20 lat. Z perspektywy faceta po 40-tce – to kosmiczna różnica. Zacząłem się śmiać sam do siebie, że trzeba teraz uważać z tym „sprzętem”, bo jak z bronią – nabita i gotowa, byle nie w niewłaściwej chwili. I taka mała rzecz, ale dla mnie robi robotę: nawet w spoczynku wygląda lepiej. Pełniejszy, grubszy, nie taki „zmęczony życiem”. Niby detal, ale człowiek czuje się pewniej. W szatni, w łóżku, przed samym sobą.
Skutków ubocznych? Zero. Ani razu nie miałem bólu głowy, ciśnienie okej, nie czuję się dziwnie. I wiem, że może brzmi to patetycznie, ale… jestem naprawdę wdzięczny, że trafiłem na ten lek. Nie tylko chodzi o seks. Chodzi o to, że znowu czuję, że kontroluję swoje ciało. Że coś, co gdzieś tam powoli gasło, znowu działa. Bez frustracji, bez stresu.