Jak zaczęłam brać te świństwa, to w życiu bym nie pomyślała, że można patrzeć na kotleta i mieć ochotę powiedzieć mu „przepraszam, ale nie dzisiaj”. A wcześniej? No złota zasada: jak jest kotlet, to się je, a nie zastanawia.
Powiem ci tak: na początku miałam dokładnie to samo co ty. Żarcie mnie w ogóle nie ruszało, w brzuchu jakby pusto, ale kompletnie nic mnie nie kusiło. Zupa? Nie. Kanapka? Bez sensu. Serniczek, który wcześniej bym zjadła nawet spod podłogi? Nawet mi nie mrugnęło oko.
I wiesz co? Minęło. Ale nie od razu. Przez pierwsze tygodnie trzeba było się zmuszać – tak, niestety, dosłownie zmuszać. Nawet jak nie miałam ochoty, to wpychałam w siebie małe porcje, bo co innego? Jakby człowiek nie jadł, to zaraz by się skończyło na tym, że nie tylko depresja, ale i wycieńczenie organizmu.
Mój sposób? Dobre, kaloryczne rzeczy w małych ilościach. Jak nie możesz zjeść normalnego obiadu, to wypij jogurt wysokobiałkowy. Jak kanapka cię brzydzi, to przegryź kilka orzechów. A jak kompletnie nic nie wchodzi, to smoothie – przemycisz tam trochę wartościowych rzeczy, a nie będziesz miała wrażenia, że się zmuszasz do jedzenia widelcem i nożem.
Najważniejsze: nie panikuj. Mnie po jakichś trzech-czterech tygodniach zaczęło wracać. Nie tak od razu, że nagle rzuciłam się na pizzę, ale stopniowo zaczęłam czuć, że jedzenie znów mnie interesuje. Jak zaczęło mi pachnieć, to już wiedziałam, że wychodzę na prostą.
A teraz? Teraz nadrabiam za ten czas bez apetytu – chyba trochę za bardzo, bo ostatnio znowu wchodzę w etap „a może bym coś przekąsiła…”. 
Nie martw się, organizm to ogarnie. A póki co – wciskaj w siebie małe porcje i pamiętaj, że najważniejsze, to nie dać się zagłodzić. Ściskam cię mocno i trzymam kciuki! 