W chorobie wysokościowej Diuramid (acetazolamid) stosuje się najczęściej w dawce 250 mg dwa razy dziennie, zaczynając 24–48 godzin przed wejściem na wysokość powyżej 2500–3000 m n.p.m., i kontynuując przez 2–3 dni po osiągnięciu celu lub do aklimatyzacji.
Po przylocie do Lhasy w Tybecie, na wysokość około 3000 m n.p.m., poczułam dość szybko narastający ból głowy. Po mniej więcej 8 godzinach ból przekształcił się w pulsujący, rozrywający ból, który ciężko było zignorować. Miałam wrażenie, jakby ktoś ściskał mi czaszkę od środka.
Piłam dużo wody, starałam się nie panikować i sięgnęłam po Diuramid, który wcześniej przepisał mi lekarz rodzinny właśnie na profilaktykę choroby wysokościowej. Na szczęście, lek zaczął działać i rano czułam się wyraźnie lepiej – na tyle, że bez większych obaw zapisałam się na wycieczkę nad jezioro Nam Tso, które leży już na wysokości około 5000 m n.p.m.
Bez Diuramidu prawdopodobnie nie byłabym w stanie kontynuować podróży – ból głowy był zwiastunem czegoś znacznie poważniejszego, a lek pomógł mi szybko się ustabilizować i zapobiegł rozwojowi ostrzejszych objawów. Od tamtej pory zawsze mam go ze sobą przy wyjazdach w wyższe góry.
Po kilku wyprawach ornitologicznych w okolice 3000–3400 metrów n.p.m., zaczęłam podejrzewać, że mam wyjątkowo niską tolerancję na wysokość. Tak naprawdę upewniłam się o tym dopiero, gdy przez zmianę trasy lotu wylądowaliśmy niespodziewanie w La Paz w Boliwii (ponad 3600 m), a później trafiliśmy jeszcze wyżej, w okolice Cochabamby.
Nie musiałam długo czekać – dosłownie w ciągu kilku minut od wyjścia na 3400 m dopadły mnie nudności, zawroty głowy i totalne osłabienie. Dosłownie jak barometr – im wyżej, tym gorzej, aż kończyło się wymiotami.
Od tamtego momentu Diuramid to mój ratunek. Na każdej kolejnej wyprawie – niezależnie czy to góry w Europie, czy Ameryce Południowej – brałam Diuramid i ani razu nie miałam objawów choroby wysokościowej, nawet przy gwałtownym podejściu z 2500 na ponad 4200 metrów.
Co ciekawe, nie potrzebuję dużych dawek – wystarcza mi 125 mg wieczorem, przed snem. Skutki uboczne, które miałam przy 250 mg (jak mrowienie palców czy obrzydliwy smak coli), są znacznie mniejsze przy tej mniejszej dawce, a efekt działania pozostaje świetny.
Jeśli ktoś wie, że reaguje na wysokość mocno – nie czekajcie, aż będzie za późno. Zabierzcie Diuramid i dajcie ciału szansę na bezproblemową adaptację.
Diuramid to po prostu magia. Zawsze, gdy byłam na większej wysokości – np. w Chamonix czy w Dolomitach powyżej 2500–3000 metrów – łapały mnie okropne, wręcz paraliżujące bóle głowy. Czułam się, jakby ktoś mi ściskał czaszkę z każdej strony. A wystarczyło, że wypiłam jedno piwo po kolacji – i tragedia gotowa, ból stawał się nie do zniesienia, nie spałam całą noc. W końcu powiedziałam o tym mojemu lekarzowi, który sam jeździ na nartach w Alpach. Od razu powiedział: „Spróbuj Diuramidu, serio. Zmieni ci życie”. I miał absolutną rację. Od tamtej pory nie wjeżdżam na wysokość powyżej 2500–2700 metrów bez Diuramidu. To totalna zmiana jakości wyjazdu. Nie popieram balowania do rana, ale powiem tylko, że od kiedy biorę Diuramid, nawet wieczorne wyjścia do baru ze znajomymi nie kończą się poranną męczarnią. Budzę się wyspana, bez bólu głowy, gotowa do działania.
Każdy, kto ma choć raz problemy z samopoczuciem na wysokości – powinien chociaż raz spróbować Diuramidu. Ale oczywiście – zero alkoholu przy pierwszych dawkach i trzeba to przetestować wcześniej, nie na ślepo na stoku.
Każdemu, kto planuje brać Diuramid profilaktycznie przed wyjazdem w góry, zdecydowanie polecam zrobić wcześniej próbę w domu, zanim zaczniecie go stosować na wyjeździe. Ja wzięłam go przed trekkingiem na Szlak Inków w Peru – pierwszy raz, pełna nadziei, że pomoże mi z aklimatyzacją. Zaczęłam kurację dzień przed wylotem do Cusco. Po drugiej tabletce, mniej więcej godzinę po zażyciu, pojawiły się u mnie dziwne zaburzenia widzenia – wszystko było zamglone, rozmazane, jakby nagła krótkowzroczność. Zrobiło się to tak intensywne, że myślałam, że coś mi się dzieje z oczami na stałe. Po odstawieniu leku ten efekt utrzymał się jeszcze przez 3 dni, co mogło kompletnie zrujnować mój wyjazd – miałam problem z czytaniem, patrzeniem w dal, nawet chodzenie po schodach było ryzykowne.
W wieku 37 lat postanowiłam po raz pierwszy wybrać się na porządny górski biwak. Znaleźliśmy piękne miejsce do noclegu w rejonie Alp francuskich, na wysokości około 3800 metrów n.p.m. Wcześniej bywałam w Tatrach, czasem też w Dolomitach, ale nigdy nie spałam na tak dużej wysokości. Nigdy wcześniej nie miałam żadnych objawów choroby wysokościowej, więc szczerze mówiąc – kompletnie się jej nie spodziewałam.
Piłam wodę, ale zdecydowanie za mało. Już po kilku godzinach rozbolała mnie głowa, pojawiły się mdłości, a po zmroku doszła biegunka i uczucie totalnego otępienia. Około północy zaczęłam mieć zawroty głowy i traciłam kontakt z rzeczywistością – byłam półprzytomna, nie potrafiłam się skoncentrować ani ustać na nogach.
Znajomi myśleli, że to odwodnienie albo zatrucie jedzeniem, ale po zejściu niżej i powrocie do Polski lekarz jednoznacznie powiedział – ostra choroba wysokościowa, z początkiem obrzęku mózgu. Dostałam wtedy zalecenie, by przed kolejnymi wyjazdami zabierać ze sobą Diuramid, najlepiej rozpocząć go 2 dni przed wyjazdem, i zawsze mieć też przy sobie coś nawadniającego oraz unikalny tlen w puszkach.
Od tamtej pory na każde poważniejsze podejście w Alpy czy Pireneje zawsze mam Diuramid ze sobą. Zaczynam od 125 mg 2 razy dziennie, i jeśli nie ma efektów po 2 dniach – podnoszę do 250 mg. Dzięki temu ani razu więcej nie miałam żadnych poważnych objawów, śpię spokojnie, nie mam bólu głowy ani uczucia “dziwnego zamglenia”, które wcześniej mnie rozkładało.
Działa naprawdę świetnie w zapobieganiu objawom choroby wysokościowej – u mnie bez żadnych zauważalnych skutków ubocznych. Biorę Diuramid w dawce 125 mg dwa razy dziennie, zgodnie z zaleceniami z altitudemedicine.org – stosuję go przy pieszych wędrówkach na dużych wysokościach, np. powyżej 3000 m n.p.m. To, co najważniejsze – Diuramid nie tylko łagodzi objawy, ale realnie przyspiesza proces aklimatyzacji organizmu do zmniejszonego ciśnienia tlenu. Dzięki temu łatwiej mi się oddycha, nie boli głowa i mogę normalnie spać już od pierwszej nocy. Z czystym sumieniem polecam wszystkim, którzy planują trekkingi, wspinaczkę lub narty na większych wysokościach – to ogromna różnica dla samopoczucia i bezpieczeństwa.
Nie zawsze sięgam po leki, gdy jadę w góry na narty, ale jeśli już coś biorę, to wybieram Diuramid. To dla mnie prawdziwe wybawienie, gdy nocuję na wysokości 3000 metrów, a w ciągu dnia jeżdżę na nartach na 3500–4200 metrach. Bez niego szybko łapie mnie zadyszka, boli głowa, a czasem w ogóle nie mogę zasnąć.
Po Diuramidzie faktycznie czuję się trochę mniej skupiony, potrafię być nieco bardziej niezdarny, więc staram się uważać i nie przesadzać z intensywnością jazdy. Zaczynam brać go zwykle na 2 dni przed wyjazdem i kontynuuję przez 4–5 dni podczas pobytu w górach.
Cały sens kuracji polega na tym, by organizm miał szansę szybciej zaadaptować się do różnicy wysokości – z poziomu morza na ponad 3000 metrów w zaledwie kilka godzin. Sam Diuramid to nie wszystko – zawsze pamiętam też o unikaniu alkoholu, kawy, ibuprofenu, aspiryny i tabletek nasennych, bo wszystko to może pogorszyć nawodnienie lub zaburzyć sen i aklimatyzację.
Dodatkowo, odkąd biorę Diuramid, piję dużo więcej wody – minimum 3–4 litry dziennie, bo lek działa moczopędnie i łatwo się odwodnić, a to grozi osłabieniem, skurczami i pogorszeniem stanu.