Z Eliceą zaczęłam, kiedy byłam już totalnie wyczerpana psychicznie. Od lat męczyły mnie stany lękowe, takie naprawdę ciężkie – budzenie się o świcie z sercem na ramieniu, milion myśli na raz, poczucie, że coś się zaraz stanie, chociaż nic się nie działo. Ciągłe napięcie, zawroty głowy, płacz bez powodu – i to uczucie, że ja już nie pamiętam, jak to jest po prostu normalnie funkcjonować. Pierwsze dni na Elicei (5 mg) to był dramat. Serio, byłam bardziej roztrzęsiona niż przed lekiem, miałam wrażenie, że to był błąd. Zmęczona, zamulona, jeszcze bardziej wycofana – jakby wszystko się pogorszyło. Ale przeczekałam. Powtarzałam sobie, że to minie. I minęło. Po dwóch tygodniach zaczęłam się czuć lżejsza w głowie, jakby ktoś zdjął ze mnie ten ciężar, który dźwigałam od lat. Wreszcie mogłam się położyć spać bez paniki. Wstawałam i nie miałam ochoty od razu się schować pod kołdrę. Po dwóch miesiącach przeszłam na 10 mg, bo czułam, że jeszcze czegoś mi brakuje. Znowu na chwilę wróciły skutki uboczne – trochę lęku, trochę senności, ale wiedziałam już, że to przejściowe. I było. Po kilku dniach znów przyszła ulga – taka głęboka, spokojna.
Dziś mogę powiedzieć: Elicea uratowała mi życie. Nie w sensie dosłownym, ale w sensie jakości tego życia. Czuję się sobą – spokojniejsza, uśmiechnięta, bardziej obecna. Potrafię śmiać się z głupot, nie analizować wszystkiego na śmierć. Jestem wdzięczna, że się nie poddałam w tym pierwszym trudnym okresie. Dla każdego, kto się waha: warto spróbować. Bądź dla siebie dobra. Przetrwaj pierwsze dni. Po burzy naprawdę może wyjść słońce. Ja wiem, bo widzę je codziennie rano w lustrze.