Ja pierwsze dwa tygodnie czułam się, jakbym miała grypę – taka osłabiona, otępiała, bez życia. Dopiero po trzech tygodniach zaczęło coś drgać. Ale to nie było takie „wow, teraz jest super!”, tylko bardziej subtelne zmiany – nagle zdałam sobie sprawę, że wstałam z łóżka i nie miałam ochoty rzucić telefonem o ścianę, bo ktoś zadzwonił.
Potem kolejne tygodnie i małe rzeczy zaczęły się układać – przestałam mieć to przytłaczające uczucie, że wszystko jest bez sensu, mniej się zamartwiałam. A po dwóch miesiącach? Czułam się… normalnie. Nie jak super-szczęśliwy człowiek, ale jak ktoś, kto po prostu ogarnia życie.
Więc serio – cierpliwości. To nie jest jak kawa, że łykasz i działa. To bardziej jak sadzenie rośliny – podlewasz i podlewasz, myślisz, że nic się nie dzieje, a potem nagle widzisz, że wyrosło.